Błąd
  • Błąd podczas ładowania danych z kanału informacyjnego

Andrzej Waśkiewicz. Wspominamy andrzejkowo...

Gdy zostanie tylko wiersz i fotografia …

W niewielkim mieszkanku Basi spotykamy się często na pogaduchy przy kawce i lampce wina. Obsiadamy malutki stolik, nieodzowne u niej świece rzucają ciepły blask na nasze rozgadane twarze i obrazy wiszące na ciemnozielonej ścianie. Pod dużym pastelem Basi umieszczone są grafiki Czesława Tumielewicza i zdjęcie Basi z panem Andrzejem Waśkiewiczem,  zrobione w redakcji „Magazynu Gdańskiego” podczas  imieninowego spotkania Brydzi w 2003 roku. Basia z powagą patrzy w obiektyw, Andrzej ze swym charakterystycznym cieniem uśmiechu, w którym przebija wszystkiego po trochu: trochę zadumy, cichej spokojnej radości, lekkiej kpiny, pobłażania. Taki swoisty uśmieszek człowieka życzliwego całemu światu.

    Ponieważ towarzyszył nam w każdym spotkaniu, więc nieraz żałując, że nie może być tutaj z nami, wznosiłyśmy toast za Jego zdrowie wspominając przeróżne zabawne zdarzenia...  

      Chyba najmilszymi spotkaniami z biegiem lat stały się Andrzejki w niewielkim zaprzyjaźnionym gronie współpracowników i sympatyków redakcji Magazynu Gdańskiego. Andrzej Waśkiewicz jako solenizant uroczyście otrzymywał kwiaty i prezenty, potem śpiewano „sto lat” , wznoszono toasty – co jako człek niezwykle skromny przyjmował z lekkim zakłopotaniem i wyraźnie oddychał z ulgą, gdy przechodziliśmy do drugiej części, czyli tradycyjnych Andrzejek.

    Jeśli czcigodny solenizant myślał, że go zostawimy w spokoju, to srodze się mylił. Zawsze wróżka dopadała go pierwsza, rozkładała karty i chociaż nie miała pojęcia o wróżeniu, roztaczała przed nim wizje namiętnych romansów, dobrobytu, szczęścia wszelakiego, które tylko tak niezwykle spokojny, cierpliwy i pełen ogromnego poczucia humoru solenizant mógł zdzierżyć.

    Najważniejsza wróżba andrzejkowa to oczywiście lanie wosku. Każdego roku w tym samym kubku topiliśmy ten sam stary wosk jeszcze z lat osiemdziesiątych. Oczywiście zawsze pojawiał się problem z kluczem (bez niego ani rusz), bo nasza Naczelna gdzieś go zapodziewała, ale gdy już się znalazł, bawiliśmy się jak dzieci obserwując cienie na ścianie. Kura (oczywiście znosząca złote jajka), koń, kareta, dziecko w wózku, but - jednym słowem różne różności. Zastanawiałyśmy się niedawno, co wylało się Andrzejowi na Andrzejkach, na których był ostatnio i okazało się, że pamiętamy: smok. Potężny, z rozłożonymi skrzydłami. Odczytaliśmy to wszyscy jednoznacznie: rozwinie skrzydła i poleci ku wieeelkiej sławie, znajdzie skarb i będzie go pilnował, jako że - jak wiadomo - to smoczy obowiązek.

    Minęło tyle lat, lepszych lub gorszych, ale nie przysłoniły dobrych, pogodnych dni w redakcji „Magazynu Gdańskiego”. Teraz goszcząc u Basi patrzę na zdjęcie Andrzeja i mimo woli przypominam sobie urywek szkockiej piosenki: ”starzy żołnierze nie umierają tylko troszeczkę blakną na fotografiach”.

    Ktoś powie: to nie może dotyczyć Andrzeja, on nie był żołnierzem. Hm, myślę, że jednak na swój sposób nim był. Jak żołnierz niezmordowanie i wytrwale walczył o Słowo. Dziś już wiemy, jak można je zdeptać, opluć, zdławić. Zmienić znaczenie i wywiesić jak szmatę udającą sztandar. Słowo można zmienić na maczugę, która prawdę rozbija w proch. Wolno zapytać, czy Norwid znalazłby dzisiaj w tym prochu „gwiaździsty dyjament, wiekuistego zwycięstwa zaranie”? Może jednak w tym popiele pozostaną wartościowi ludzie jak ziarenka maku? Jak diamenty?

    - Jeśli firma jest prężna, dobrze się rozwija to mam pewność, że są tam zgrani, solidni ludzie - mówi Brygida. – Do Andrzeja miałam bezgraniczne zaufanie. Był sekretarzem redakcji, profesjonalistą w każdym calu. Każde wydanie „Magazynu” przechodziło przez jego ręce, a oko wyłapywało najmniejszy nawet błąd. Zawsze spokojny, flegmatyczny, nie widziałam nigdy, aby cokolwiek wyprowadzało go z równowagi, a jednak za tym spokojem krył się upór i żelazna konsekwencja. Jeśli miał świadomość swojej racji, potrafił walczyć. Oczywiście często mieliśmy odmienne zdanie na jakiś temat. Ja zarzucałam go tysiącem słów, strzępiłam sobie język, by go przekonać, a kochany Andrzejek zapalając kolejnego papierosa czekał , aż się wygadam i dopiero wtedy słyszałam: - Pani Brygido  (tutaj przytaczał swój argument) tak będzie dobrze. I było, przyznaję.

    Jestem mu winna także podziękowanie za przyjaźń. Miał w sobie ogromne pokłady optymizmu i wiele razy, gdy upadałam na duchu, chciałam wszystko rzucić, bo przerastały mnie problemy, z jakimi musiałam się borykać, tylko on znajdował proste słowa, które dodawały odwagi i siły: Spokojnie, da sobie pani radę, wszystko się ułoży bardzo dobrze.

    Pamiętam, gdy podczas spotkania „Pod Łososiem”z okazji pięciolecia wydawania Magazynu recytowałam jego wiersz Miasto - wiersz poświęcony Warszawie, którą bardzo kochał. Pierwszy raz widziałam, jak pękł jego stoicki spokój, był autentycznie wzruszony. I ja zresztą też.

    Skromność Andrzeja zdumiewała. Na tle wyścigu szczurów, żarłoczności tych u żłobu i zabiegania o doczesne dobra, władzę i zaszczyty, taka staromodna, niedzisiejsza postawa wobec życia i świata budziła zdziwienie a także refleksję: może jednak odnaleźć pogubione wartości, bo tylko wtedy żyje się naprawdę jego pełnią?

    Krąży takie powiedzenie, że Bóg zabiera tych, którzy wypełnili już swoje zadanie na ziemi.

    Widocznie nadszedł czas na zamknięcie księgi życia zwanej „Andrzej Waśkiewicz - życie i twórczość”.

    Panie Andrzeju, dobre wspomnienie o Tobie będzie nam towarzyszyć. Tak jak w wierszu znanej Ci Lusi Ogińskiej:

 

„Zdjęcia to ukradzione chwile,

jak krople rosy zamarznięte,

jak zatrzymany lot w bursztynie,

jak niespełnione ludzkie szczęście…

Ta śmierć na zdjęciach nas dotyka,

Bo wciąż otwiera wspomnień wrota”

Halina Wiktor, dziennikarka, „Magazyn Gdański”